środa, 30 listopada 2016

II

Padało. Pierwszy od tygodni wiosenny deszcz oczyszczał powietrze i nasycał ziemię. W niewielkiej przybudówce dostawionej do domu Lidii paliło się słabe światło. W środku, na taborecie zrobionym z dębowego pnia, siedział chłopiec. Z pozoru szesnastoletni, twarz jego jednak zdradzała wiek znacznie starszy. Ciemne oczy chłopca patrzyły w dal, poza leżącą przed nim kartkę papieru. Wzrok wyjawiał drążącą ciało tęsknotę. Wyraz twarzy natomiast wyrażał znudzenie i smutek, za którymi kryło się głębokie rozgoryczenie. Zaciśnięte blade usta nie drgnęły nawet, gdy chłopiec sięgnął po zużyte pióro i zaczął pisać, kreśląc słowa niezgrabnie.

„Ingo, mam przeczucie, że jeszcze się zobaczymy. Kiedyś, w dalekiej przyszłości.
Chcę, żebyś wiedziała, że będę tęsknił i zawsze będę miał w pamięci ten dzień, kiedy pierwszy raz pojawiłaś się w wiosce razem ze swoją matką. Kiedy się do mnie uśmiechnęłaś. Wtedy wiedziałem, że już nigdy nie będziemy sami. 
Zawsze będę pamiętał o naszych wieczorach nad rzeką. O tym, że jestem, kim jestem dzięki tobie. O tym, że to dzięki tobie wiem, kim jestem i jak działa wszechświat. Byłaś i jesteś moją siostrą i przewodniczką przez życie. To dzięki tobie dowiedziałem się, że istnieje inny świat. Lepszy. Na pewno domyślasz się, że to jest przyczyna, dla której opuszczam matkę.
Tu proszę cię, żebyś zajęła się Lidią. Obawiam się, że sobie sama nie poradzi. Nigdy ci tego nie okazywała, ale w ciągu ostatnich miesięcy nie była w pełni sił. To ja wykonywałem za nią wszystkie prace. Proszę, zajmij się nią.
Czuję, że dziś, gdy piszę ten list, to był ostatni raz, kiedy się z nią widziałem. Kiedy nadejdzie jej czas, proszę, żebyś…”

Ręka chłopca zadrżała mocniej, rozdzierając papier.
–Eh, cholera- syknął. Zmiął list i w złości cisnął nim w kąt. Oczy zaszkliły mu się, a przez ciało przepłynęła fala gorąca. Z szuflady biurka wyjął mały skórzany woreczek, któremu przyglądał się przez chwilę.
Nie chciał pisać o tym, co zżerało go ośrodka. Nie chciał utrwalać na papierze żalu i poczucia winy.
-Inga, będziesz wiedziała.

Odłożył woreczek na biurko, zgasił lampę i wyszedł, nie zważając na deszcz, który padał coraz mocniej. 
Do wschodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin. Rozpogodziło się, a na granatowym niebie znowu pojawiły się gwiazdy. Lasem, niedaleko od drogi, przedzierała się drobna, wysoka postać, schylając się co chwilę i podnosząc coś z ziemi. Postać po chwili oddaliła się od leśnej ścieżki i uklękła, ze chrzęstem wysypując zwartość przewiązanej w pasie chusty. Jedną ręką ułożyła wysypane gałęzie w niewielki stos, obok narysowała na mokrym leśnym runie podwójny okrąg i położyła w nim dłoń. Stos gałęzi zapalił się trzaskając i parując.
Postać usiadła jak najbliżej ognia i odgarnęła z twarzy długie przemoczone włosy. Nie poruszyła się aż do świtu, kiedy to trzask gałęzi i szelest wybudził ją z transu. Wówczas zerwała się gwałtowanie i rozejrzała niespokojnie, po czym nagle znieruchomiała czując ukłucie metalu na plecach.
- Rzuć na ziemię ten nóż kaleko! I nie odwracaj się.
- Jare, patrzaj jak się chłopaczyna trzęsie.-dodał stojący dalej drugi mężczyzna- Dajże mu spokój. Weź ten nóż, ja mam jego torbę. Sam niedługo zdechnie.  Kto to widział, żeby takiemu cherlakowi samemu chodzić po lesie. I to z jedną ręką.
-Jak cię zwą gówniarzu?- rzucił sucho Jare przenosząc uwagę z kompana ponownie na szczupłą postać.
-K-ko-konrad, panie.
-Haha, patrzaj Jare, chłopak cię aż panem ze strachu nazwał. Ale nie bądź dumny taki. To tylko dlatego, że jeszcze twojej zakazanej mordy nie widział. Chodź. Nie ma co mitrężyć.
-Masz szczęście… Konradzie, że dzisiaj dzień święty- wycedził Jare do ucha Konrada - bo inaczej przebiłbym cię tym tępym żelastwem na wylot. Nie ma co bogów złościć. Chodź Zdenek!- krzyknął do towarzysza.- A ty się gnojku nawet nie waż odwracać.
Konrad sprzeciwić się nakazowi nie miał zamiaru. Patrzył się w ciemną ścianę lasu jeszcze przez czas jakiś, dopóki nie był całkowicie pewien, że już nikogo nie ma za jego plecami.

Gdy obejrzał się za siebie, zobaczył tylko skraj niewielkiej leśnej polanki, na którym to rozpalił swoje ognisko. Nie było za to jego torby, w której miał stary koc, trochę wysuszonego mięsa i sucharów, i metalowy garnek. Zasmuciło go jednak dopiero to, że zniknął także jego nóż. Prezent od Ingi. Z drewnianą rączką, na której wyrzeźbiony był liść wiązu. Inga mówiła, że wiąz to roślina magiczna, że pomaga uwierzyć w siebie, dodaje odwagi i sił, kiedy napotykamy w życiu na zbyt wiele przeciwności. Często przynosiła gałązki wiązu nad rzekę, gdzie spotykali się by rozmawiać przez długie godziny, a później dawała mu je, żeby nosił je przy pasie. Kiedy dała mu nóż, mówiła, że dzięki niemu wiąz będzie miał już zawsze przy sobie. I miał go. Codziennie. Aż do dziś. Runął na kolana zaciskając pięści. Głos rozsądku podpowiadał mu, żeby zawrócić. Wstał jednak, kopnął kilkakroć ziemię, zasypując żarzący się jeszcze popiół i wyruszył w dalszą drogę. Zbyt był ciekaw tego, co jest po drugiej stronie miejskich murów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz